11 marca to dzień, na który fani cięższych brzmień czekali już od kilku miesięcy – od kiedy ogłoszono koncert słynnej kalifornijskiej formacji heavymetalowej.
Niecierpliwe oczekiwanie na wydarzenie najlepiej obrazowała sytuacja przed koncertem – błyskawicznie rozchodzące się bilety czy tłumy przed klubem zebrane na długo wcześniej zanim zaczął się koncert. Choć nie była to pierwsza wizyta Black Label Society w naszym kraju, to przyjazd tej grupy zawsze robi sporo zamieszania i ściąga na występy grupy rzesze fanów. Na czas przed występem headlinerów zaplanowane było rozruszanie publiczności przez dwa inne zespoły amerykańskie, mniej znane polskim fanom muzyki metalowej. Jednym z nich był Crobot, pochodzący z Pensylwanii i uformowany de facto niedawno zespół, wykorzystujący w swojej twórczości wpływy takich legend rocka i metalu (dla przykładu chociażby takich kapel jak Led Zeppelin, Free, Black Sabbath). Drugą grupą suppurtującą gwiazdę wieczoru miało być Black Tusk, istniejące już 10 lat trio heavymetalowe z Savannah w Georgii. Niestety, występ Black Tusk na krótko przed koncertem został odwołany z powodu wypadku – złamanej nogi jednego z członków zespołu. Tym samym przedłużony został popis grupy Crobot, która miała dwa razy więcej czasu niż standardowy support na przygotowanie i rozgrzanie publiki przed głównym występem wieczoru.
Zaczęło się intrygująco i nieco niepoważnie: często przed koncertem, podczas przygotowywania sprzętu na scenie, grupa wybiera playlistę lecącą w tle, budującą nastrój przed samym występem. O czym więc może świadczyć rozbrzmiewający tuż przed wyjściem na scenę Crobota kawałek Tiny Turner „Private Dancer”? Od momentu wybrzmienia tego niespodziewanie dobranego utworu do końca królowania na scenie Crobota, występ grupy był pasmem zaskoczeń – w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
O ile gitarzysta, basista i perkusista wyglądali w sposób typowy dla ogólnych skojarzeń z zespołami grającymi tego typu muzykę, o tyle sama prezencja i zachowanie wokalisty, Brandona Yeagley, znacznie odbiegało od stereotypów: ubrany w mozaikową koszulę, dopasowane dżinsy i czerwoną marynarkę frontman na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak ktoś, kto zdołałby zwrócić na siebie wystarczajaco dużo uwagi w momencie, gdy fani marzą już tylko o zobaczeniu headlinerów. Wystarczyło jednak kilka sekund i parę pierwszych taktów, by pod sceną pojawiło się sporo zaciekawionych fanów. Po dwóch utworach zespół już na dobre rozbudził zainteresowanie publiki. Oglądając występ Crobot, czułam się, jak gdyby ktoś przeniósł mnie w czasie o jakieś 30-40 lat, złotej ery muzyki rockowej i metalowej. Łącząc starsze inspiracje z nowszymi trendami w muzyce rockowej Crobot szybko zaskarbił sobie względy publiczności. Wpadające w ucho, ale przy tym niebanalne utwory, okraszone mocnymi dźwiękami gitar, świetnymi solówkami i przeszywającym głosem Brandona były doskonałym przepisem na sukces. Dla nieobecnych: odsyłam do sprawdzenia choćby takich kawałków, jak „Nowhere To Hide”, „Le Mano de Lucifer”, „Wizards”, „Fly On The Wall” czy „Cloud Spiller”.
Odwołany występ zespołu Black Tusk dał Crobotowi więcej czasu, na zaskarbienie sobie przychylności publiczności. Do końca królowania na scenie panowie nie stracili energii czy zapału – zdawało się, że są w stanie grać bez przerwy. Takiego obrotu sprawy z pewnością nie żałowałaby publika – po ogłoszeniu końca występu, zebrani pod scenę fani wykrzykiwali prośby o chociażby jeszcze jeden utwór.
Po zejściu supportu ze sceny rozpoczęły się przygotowania do koncertu samego Black Label Society. I choć trzeba się było na to dość długo naczekać (ach, ten perfekcjonizm), znosić rosnące napięcie (scena zasłonięta była wielką płachtą z logo BLS, i tylko mocniejsze dźwięki dochodzące z przeciwnej strony informowały o tym, w jakim kierunku idą przygotowania i podsycały niecierpliwość fanów), to wszystko to zostało wynagrodzone cierpliwie oczekującej publiczności.
Mocne rozpoczęcie występu pociągnęło za sobą istne szaleństwo pod sceną: wariujący, skandujący i skaczący tłum porywany mocnymi dźwiękami ujarzmiały tylko dłuższe solówki w wykonaniu Zakk’a Wylde’a. Nie jest to pierwszy koncert BLS w Polsce, ale zdolności frontmana niezmiennie zaskakują – podczas najdłuższego popisu gitarowego Wylde’a, publika ze zdumieniem przecierała oczy. Mijały kolejne minuty, a Zakk nieprzerwanie grał, ba, „wymiatał” na gitarze. Tylko pot, spływający strumieniami z rąk Wylde’a wskazywał na ogromny wysiłek, jakim było te kilka (kilkanaście?) minut – palce gnały po strunach z taką szybkością i lekkością, jak gdyby nie było to dla lidera BLS nic trudnego. Zakk Wylde opanował tę sztukę do perfekcji.
Podczas solowego popisu frontmana reszta zespołu opuściła scenę, by za chwilę powrócić ze zdwojoną siłą. Zakk poświęcił kilka minut na przedstawienie całego składu, odnosząc się do każdego członka, miejsca jego pochodzenia, poznania i zagrania koncertów jako pewnego rozdziału w historii zespołu. Każdemu takiemu przemówieniu Wylde’a towarzyszyły głośne reakcje i oklaski ze strony publiczności. Trzeba przyznać, że dwaj nowi człoknowie, choć występują w BLS od niedawna, znakomicie poradzili sobie z występem: perksuista Jeff Fab oraz gitarzysta Dario Lorina, choć w składzie dopiero od roku 2014, bardzo dobrze wpasowują się do trzonu zespołu, czyli Wylde’a oraz basisty Johna DeServio. Wymiana połowy składu grupy była dość ryzykownym posunięciem, jednak widać, że „nowi” spisują się świetnie i potrafią dotrzymać kroku starszym kolegom.
Po prezentacji składu, zespół postanowił nieco ostudzić atmosferę i zagrał kolejno dwa nieco łagodniejsze utwory: „Angel of Mercy” oraz „In This River”, podczas których fani mieli okazję przekonać się, że na klawiszach Wylde radzi sobie równie dobrze, co z gitarą.
Podczas całego koncertu nie zabrakło zarówno tych starszych utworów. Głównym zamierzeniem BLS była promocja najnowszej płyty pt. „Catacombs of the Black Vatican” wydanej w ubiegłym roku i to właśnie utwory z tego albumu dominowały w setliście. Niemniej jednak, nie zabrakło sztandarowych kawałków z poprzednich płyt. Tak dobrana playlista trafiła w gusta tych, którzy preferują starsze nagrania jak i tych, którzy zachwycają się nowym krążkiem.
Zespół zakończył swój występ brawurowo zagranym kawałkiem „Stillborn”, dając z siebie wszystko i wywołując kolejną falę szaleństwa wśród publiczności. Mocna końcówka zawierała także polski akcent: po dograniu ostatnich dźwięków, członkowie grupy ustawili się razem na środku sceny i rozciągnęli nad sobą polską flagę z napisem „Polish Chapter”. Tym samym Polska stała się kolejnym rozdziałem w historii Black Label Society i ich tegorocznej trasy.
Do bisu nie doszło, ale z drugiej strony tak dokładnie zaaranżowane i dopięte pożegnanie się z fanami, jakie nastąpiło w ostatnich minutach koncertu, zostałoby trochę umniejszone w oczach publiki. BLS postanowiło więc nie zacierać tego ogromnego wrażenia, w jakim pozostawili wszystkich przybyłych na występ. Zresztą, emocje jeszcze długo nie ustały: tłum walczył między sobą o wyrzucone wcześniej przez zespół kostki do gitary czy mokre ręczniki, w które uprzednio Zakk Wylde wytarł wszelkie oznaki zmęczenia po występie 😉
Słuchając reakcji najwierniejszych fanów BLS można stwierdzić, że występ grupy sprostał ich oczekiwaniom. Jeszcze długo komentowany występ określany był jako bardzo udany. Niepocieszeni mogą być tylko Ci, których na koncercie zabrakło – mogą natomiast to nadrobić, udając się na tegoroczny Przystanek Woodstock, na któym grupa ponownie pojawi się w Polsce. Niemniej jednak, atmosfera na tak dużym festiwalu, a klimatyczny koncert w mniejszym miejscu znacznie się różnią – tak więc Ci, którzy nie pojawili się 11 marca w B90 mają czego żałować.