Iron Tongue – The Dogs Have Barked, The Birds Have Flown


Iron Tongue – The Dogs Have Barked, The Birds Have Flown

Na szczęście są jeszcze regiony, w których życie toczy się wolniej, ludzie nie gonią za modą a zespoły za popularnym brzmieniem. Taka była pierwsza refleksja po przesłuchaniu płyty „The Dogs Have Barked, The Birds Have Flown”, na której zespół Iron Tongue zgrabnie przekuł ducha swoich inspiracji w trzy kwadranse wybornej muzyki.

Nie ukrywam, że stosunkowo duża popularność takiego retro-grania (wystarczy wspomnieć amerykańskie Baroness, szwedzki Graveyard czy niemiecki Kadavar) cieszy, zwłaszcza, że nie są to zespoły bezmyślnie kopiujące dokonania Led Zeppelin czy Black Sabbath. Również na płycie sekstetu z Little Rock w stanie Arkansas czuć energię płynącą ze wspólnego grania – i ani grama koniunkturalizmu. A jeśli by ktoś nie wierzył, polecam odnaleźć.

Oczywiście, album można skwitować jako kolejny przykład „blues soaked southern rock”: dominują wolne tempa, ton nadają ciężkie, brudne gitary grające cięte riffy, które dubluje Hammond, a całość uzupełnia chropowaty głos wokalisty. Prawdziwa magia tkwi jednak w tym, że zespół potrafi wykorzystać bardzo skutecznie te środki do zbudowania klimatu całości, od otwierającego płytę „Ever After” (rozpoczynającego się bardzo delikatnie, by dopiero w okolicach piątej minuty wybuchnąć z pełną siłą) aż po końcowy, najbardziej dynamiczny „Said 'N Done”.

Ale sam klimat to nie wszystko, południowcy postarali się zadbać również o urozmaicenie kompozycji. Wyróżniać można bez końca: od bujającego pochodu basowego, prowadzącego utwór „Lioness”, poprzez świetną ścianę dźwięku w „Skeleton” albo rytmiczną rolę klawiszy w „Moon Unit”. Na największą pochwałę zasługują jednak riffy gitarowe: tego w najkrótszym na płycie („zaledwie” czteroipółminutowym) ”Witchery” nie powstydziłby się sam Tony Iommi.

Największa gwiazda zespołu, wokalista Chris Terry (znany fanom południowego grania z zespołu Rwake), również zaskakuje in plus. Nie dość, że jego drapieżny, pełen emocji głos wpada w ucho i zgrywa się z muzyką, to jeszcze idealnie pasuje do depresyjnych tekstów. Również pomysł okazjonalnego zestawienia Terry’ego w duecie z wokalistką okazał się strzałem w dziesiątkę, dialogi wokalne są bezdyskusyjnie najlepszymi fragmentami płyty.

Zespół dobrze wiedział, że pośpiech jest złym doradcą: utwory zamieszczone na płycie powstawały blisko trzy lata. Całość robi wrażenie bardzo przemyślanej i dopracowanej nie tylko od strony najróżniejszych smaczków brzmieniowych np. gitary slide, ale również graficznej (czarno-biała rysunkowa okładka pasuje do zawartości płyty i bije na głowę sztampowe południowe okładki „skull & bones”). Szkoda więc, że z racji zobowiązań wobec macierzystych grup prawdopodobnie ujrzenie zespołu na żywo pozostanie okazjonalną gratką dla koneserów po tamtej stronie Atlantyku.

Krzysztof Turowski

,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *