Metallica – „Hardwired…To Self-Destruct”, czyli jak wypadł powrót po 8 letniej przerwie


„Metallica? To ci goście od Nothing Else Matters i Master of Puppets? Łee, skończyli się na Kill’em All.” Na takie, cóż, pełne sprzeczności zdania nie trudno trafić czytając komentarze pod ostatnim wysypem artykułów i recenzji ich nowej płyty. Postanowiłem, że z tej okazji i ja nie pozostanę bierny, wtrącając swoje trzy grosze. Wszystkich neutralnie bądź sceptycznie nastawionych zachęcam do przeczytania, ten artykuł jest właśnie dla Was.

 

Ostatnie lata nie były dla zespołu najlepsze. Ciężko nie zauważyć upływu czasu, który dotknął każdego z czterech jeźdźców. James Hetfield nigdy już nie wróci do tak fenomenalnej formy wokalnej, jaką miał na przełomie lat 80. i 90., na głowie Kirka Hammetta przybyło siwych włosów, a z głowy Larsa Ulricha zniknęły one bezpowrotnie. Za to Rob Trujillo… no dobra, on jako jedyny pozostał nienadgryziony zębem czasu. Występy na żywo stawały się coraz mniej dynamiczne. Jestem jednak zdania, że można zrozumieć brak entuzjazmu, kiedy większość kawałków, których domagają się fani, wykonywało się na żywo po 1000 razy. Trudnej sytuacji nie pomogła też finansowa klapa wydanego w 2013 roku filmu fabularnego pt. „Metallica: Through The Never”, którego koszty realizacji w lwiej części muzycy pokryli z własnej kieszeni. Prawdopodobnie to właśnie wtedy zaczęła zbierać się wściekłość, której ujściem miał być nowy album.

metallica-group

Hardwired…To Self-Destruct” (czy jak kto woli „Zaprogramowani… na autodestrukcję”), bo taki właśnie tytuł nosi najnowszy dorobek Hetfielda i spółki, przyniósł po ponad 8-letniej przerwie 77 minut muzyki. Moim zdaniem – muzyki nie byle jakiej. Ci, którzy oczekują brzmienia Metalliki sprzed lat, a poprzedni album nie spełnił ich oczekiwań, powinni tej płyty posłuchać. Gdybym miał osadzić  nowy krążek w dowolnym miejscu dyskografii zespołu, to „Hardwired…To Self-Destruct” wylądowałby zaraz po „Metallica (Black Album)”, stanowiąc naturalne przejście do, eufemistycznie mówiąc, chłodno przyjętego przez fanów „Load”. Wydany jeszcze przed premierą singiel „Moth Into Flame” rozbudził apetyt bardzo niesztampowym jak dla Metalliki refrenem. Pozostałe dwa – „Hardwired” oraz „Atlas, Rise!” utrzymane są w klimacie odbiegającym od pozostałych kompozycji. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to najbardziej poprawne utwory na albumie, nie odbiegające wiele od tego, co zaprezentowane zostało nam na „Death Magnetic”. Cała reszta to zupełnie inna bajka…

metallica-hardwired

 

Dream No More” przywodzi na myśl mieszankę „Sad But True” i „The Thing That Should Not Be”. W kolejnym utworze, „Halo on Fire”, Hetfield staje na wysokości zadania i wokalnie prezentuje się zaskakująco dobrze. Dalej jest jeszcze lepiej. Moim faworytem jest kawałek „Spit Out The Bone”. WOW! To prawdopodobnie najlepsza i najbardziej agresywna kompozycja od 1991 roku. Basowy riff wprowadza do niej ducha zmarłego przed laty Cliffa Burtona. Nie sposób nie zauważyć, że cały album pełny jest reminiscencji, na szczęście bardzo subtelnych.

Nie chciałbym, żebyście potraktowali ten artykuł jako recenzję. To po prostu wypełniona subiektywnymi wrażeniami próba zachęcenia Ciebie, drogi czytelniku, do przesłuchania „Hardwired…To Self-Destruct”. Czemu? Bo warto, niezależnie od tego, czy jesteś wielkim fanem Metalliki, czy najzwyczajniej na świecie lubisz solidne rockowe granie. To po prostu dobra płyta.

 

Mikołaj Życzyński


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *