Jesień już na dobre u nas zagościła, a wraz z nią przyszedł okres melancholii, refleksji… oraz wyśmienitych premier płytowych. Tym razem pod naszą fachową, radiową lupę wpadł niezwykły krążek od pana Billa Callahan’a – Dream River, dla którego jest to już piąty solowy longplay wydany pod szyldem renomowanej wytwórni Drag City. William Rahr Callahan, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko, przez lata był liderem grupy Smog z którą wydał 11 albumów. W roku 2005, gdy przeniósł się z Chicago do legendarnego Austin w stanie Texas, postanowił zakończyć etap tej formacji skupiając się na swojej karierze solowej. W efekcie, do września tego roku, otrzymaliśmy cztery
Dream River od samego początku daje nam w pełni do zrozumienia, że nie jest jak żaden inny krążek. To jedna z tych kompozycji, która w swoim gatunku może być stawiana za wzór. Piękna, ujmująca, lecz zarazem prosta i lekka. Folkowa architektura wspaniale dopełnia, a może bardziej współgra z niezwykle refleksyjną liryczną „bombą” jaką zrzuca na nas Bill. Nie chciałbym już teraz stawiać nic za pewnik i zaogniać jakichś zażartych dyskusji, ale być może jest to jedna z najlepszych tekstowo płyt ostatnich lat.przepiękne albumy, których kulminacją była płyta Apocalypse z roku 2011. Wówczas największe pisma branży muzycznej zgodnie pisały, że Bill Callahan z tym lekko agresywnym (w porównaniu do poprzednich dzieł), pełnym przenikliwych, bezpośrednich spostrzeżeń krążkiem osiągnął szczyt swojego talentu, a sama płyta była pozycją, która gościła na niemal każdym wartym uwagi muzycznym podsumowaniu ówczesnego roku. Zatem po tych wszystkich przychylnych recenzjach nikt nie liczył na wiele po Dream River, a sam tytuł wzbudzał bardziej ciekawość niż przykuwał uwagę. To wszystko uległo kompletnej zmianie, gdy album oficjalnie trafił na półki sklepowe 16 września 2013 roku.
Wszystko zaczyna się od urokliwego, lecz przyziemnego, pełnego elementów country, folku i americany The Sing. Gdy tylko Callahan wchodzi ze swoim barytonem by wyśpiewać pierwsze słowa, słuchacz jak za dotknięciem magicznej różdżki przenosi się do hotelowego baru, gdzieś na pustkowiu, gdzie Bill robi za barmana. Po słowach: Drinking while sleeping strangers unknowingly keep me company mimowolnie stajemy się jednymi z tych śpiących nieznajomych, bezwiednie dotrzymując towarzystwa narratorowi. Z początku utwór może wydawać się lamentem artysty/podmiotu, jedyne słowa jakie dziś miał okazje usłyszeć były Beer i Thank You , ale gdy je tak kolejno powtarza jego głos nabiera nadziei, pozytywnego przeczucia, że wyrwanie z tej zwyczajności i rutyny jest bliskie. I tak też się dzieje. Rutyna i zwyczajność znikają wraz z nadejściem Javelin Unlanding, które jest początkiem zadziwiającej oraz czarującej podróży po fantazyjnym świecie utkanym ze słów Callahana. Wszystko co od tej pory ma miejsce, aż do kończącego Winter Road, jest lotem małym samolotem, którego pilotem jest nasz narrator, lecącym wysoko nad prozaicznymi, tuzinkowymi i trapiącymi nas chwilami codzienności, przemierzając przy tym bezkresne przestworza osobliwych spostrzeżeń i refleksji. Piękne oderwanie się od zwyczajności.
Wykorzystanie różnych pór roku, by zaakcentować pewne detale oraz kojąca narracja Callahana przez cały Dream River to elementy, które często wychodzą na pierwszy plan. Jednak Bill w obu tych kwestiach jest na tyle subtelny, ze wszystko co słuchacz wyławia z tych utworów nie jest niczym nie wymuszone ani narzucone. W Ride My Arrow dostajemy swego rodzaju kulminacje owych przemyśleń, przechodzimy w sferę zupełnie oderwaną od prostolinijnych, nie wymagających wielkiego skupienia obserwacji: Is life a ride to ride/Or a story to shape and confide/Or chaos neatly denied? Nasze zagubienie trwa w najlepsze, a nasz wyżej wspomniany lot staje się bezwładnym szybowaniem z kompanem-narratorem u boku. Każdy kolejny krok autora jest owiany wielkim kunsztem, nawet pauzy mają w sobie coś niezwykłego. Gdy wraz z Summer Painter Callahan wypowiada teoretycznie zwyczajne słowa: I painted names on boats for a summer słuchacz bezzwłocznie wie, że za tym prozaicznym, błahym zdaniem kryje się coś niezwykle intrygującego. Zaczerpnę spostrzeżenie Lindsay Zoladz z serwisu Pitchfork, która stwierdziła, że Callahan z wielkim artyzmem nauczył się używać swojego głosu i talentu do pisania jak kamery. Ten element razem z świetnym rozumieniem sytuacji przez innych muzyków, a przede wszystkim koneksji z gitarzystą Matt’em Kinsey’m, sprawia że każda ich interpretacja jest na tyle finezyjna, że pojawiające się co rusz fantazje stają się projekcją wyświetlaną w naszej wyobraźni. Wszystko co nam się przytrafia w przeciągu całego albumu sprawia wrażenie olbrzymiej lekkości nawet gdy ciężar realiów sugeruje inaczej.
Nawet najcudowniejsze rzeczy kiedyś się kończą, w tym przypadku kres naszej podróży zwiastuje Winter Road. Utwór sprowadza nas z powrotem na ziemie do naszej niezmienionej, szarawej rzeczywistości jednak dzięki zdobytym refleksjom i przemyśleniom, nasze, a może bardziej podmiotu, spojrzenie na niegdyś zwyczajne i pełne rutyny życie ulega diametralnej zmianie. Choć wszystko znów spowalnia, szarzeje nasz narrator z wielką wiarą i ufnością w głosie wypowiada słowa: Tires spinning on snow / World spinning heavy and slow/ And I’m headed Home. Zwieńczenie tak urokliwego i wręcz magicznego krążka tak „przyziemnym” kawałkiem jak Winter Road jest iście wirtuozerskim zagraniem Amerykanina. Bill Callahan wraz z Dream River nie starał się intencjonalnie przeskakiwać wysoko zawieszonej poprzednio poprzeczki. Jak sam mówił dla magazynu MOJO, album Apocalypse potraktował jak surowy szkielet, któremu brakowało wypełnienia jakie przyszło w ostatnim krążku. Jednocześnie serwowane dzieło jest czymś nowym, a satysfakcja i rozkosz jaka płynie z słuchania Dream River nie może być porównana z żadną inną kompozycją Williama. Po naprawdę licznych przesłuchaniach „rzeki marzeń” uważam, że lot małym samolotem z Billem Callahanem może okazać się jednym z najbardziej ekscytujących muzycznych przeżyć tego roku. Polecam !
Rafał Stefaniszyn