Morrissey w Warszawie, czyli jak NIE należy zachowywać się na koncercie.


19 listopada, w warszawskim klubie „Stodoła” miał miejsce długo wyczekiwany koncert Morrissey’a, dawnego frontmana słynnej grupy The Smiths, a obecnie spełnionego solowego artysty z szeregiem dobrze przyjętych solowych płyt na koncie. Właściwie określenie „miał miejsce” jest w tym wypadku trochę nadużyte. Faktycznie, koncert rozpoczął się zgodnie z planem, jednakże zakończył się znacznie wcześniej, niż było to ustalone. Po wykonaniu szóstego utworu artysta, urażony komentarzem od jednej z osób spośród publiczności, przerwał występ i nie powrócił już na scenę. O tym incydencie od kliku dni rozpisują się właściwie wszystkie media. Trudno się dziwić – przyjazd Morrissey’a do Polski był jednym z ważniejszych wydarzeń muzycznych tego roku, a taki obrót sytuacji nie pozostaje niezauważony. Do tego tematu zamierzam jeszcze powrócić, niemniej jednak wydaje mi się, że warto co nieco wspomnieć o lepszej części całego wydarzenia. Nawet jeśli nie trwała ona zbyt długo, to i tak zasługuje na uwagę.

Zaczynając od tego, co działo się już na kilkanaście godzin przed koncertem: pierwsi odważni koczowali przed „Stodołą” już od bardzo wczesnych godzin rannych. Ubrani w kilka warstw, zawinięci w śpiwory i folie termoizolacyjne, dzielnie opierali się mroźnej pogodzie i niskiej temperaturze. Po pewnym czasie, ale wciąż dość wcześnie i z kilkugodzinnym zapasem, pojawiali się kolejni fani oczekujący Morrissey’a. Od godziny 17.00 kolejka ludzi czekających na otwarcie drzwi urosła już do sporych rozmiarów. Wśród zebranych pod klubem było także wielu zagranicznych fanów, co tylko potwierdza rangę tego wydarzenia muzycznego. Tym większe i bardziej zrozumiałe rozgoryczenie publiki szybkim zakończeniem koncertu. Od godziny 18.00 zaczęto wpuszczać fanów do środka. Pod sceną dość szybko zrobiło się tłoczno – już godzinę przed rozpoczęciem koncertu prawie niemozliwe było przeciśnięcie się blisko sceny. Przed rozpoczęciem, zaplanowanym na 19.30, o godzinie 19.00 został wyświetlony film – składanka teledysków i części koncertów różnych muzycznych gwiazd, takich jak The Ramones, Brian Eno, Chris Andrews, Nico, Mott The Hoople, Charles Aznavour, James Baldiwn, The Move, The New York Dolls. Morrissey dołączył do tego również teledysk zmontowany przez jednego z jego fanów do piosenki „The Bullfighter Dies”. Filmik zawierał urywki z występów matadorów, dokładnie obrazujące realia i szkody tej „rozrywki”. Znany ze swoich działań na rzecz obrony praw zwierząt i promujących wegetarianizm, w ten sposób Morrissey po raz kolejny dał upust swoim emocjom i skrytykował ludzi przyczyniających się do cierpienia niewinnych zwierząt. Film zakończył się fragmentem przedstawiającym Johna Eppersona, drag queen, występującego pod pseudonimem Lypsinka. Półgodzinna projekcja została przerwana opadnięciem kurtyny i pierwszymi dźwiękami utworów. Na scenę wkroczył Morrissey, gorąco przywitany przez fanów okrzykami, klaskaniem i piskiem ze strony damskiej części publiczności.

SONY DSC

Występ rozpoczął się od wykonania utworu jeszcze z repertuaru The Smiths – „The Queen Is Dead”. Nie będąc nigdy wcześniej na koncercie Morrissey’a, nie za bardzo wiedziałam, czego się spodziewać. Muzyk dość ostro i nieprzyjemnie wypowiada się na temat swojego dawnego zespołu i wielokrotnie deklarował, że nie chce być już z nimi łączony. Jednocześnie, skoro trasa koncertowa miała być promocją jego najnowszej solowej płyty, „World Peace Is None of Your Business”, nie spodziewałam się nawiązań do jego wcześniejszej twórczości. Przeglądając setlisty z poprzednich koncertów, można jednak zauważyć kilka utworów z repertuaru The Smiths, przemyconych na potrzeby solowego występu Morrissey’a. Warszawska publiczność zdążyła usłyszeć tylko ten jeden, oraz pięć solowych utworów artysty, zanim koncert gwałtownie się zakończył. Zresztą, początek koncertu nie zapowiadał tak nieprzyjemnego zakończenia. Morrissey, po pierwszym utworze, przywitał się łamanym polskim „cześć” i zaprosił na „wieczór poezji i jazzu”.

Morrissey

Sam artysta był pozytywnie nastawiony do publiki, czego pierwszym przejawem było założenie przez członków zespołu koszulek w barwach Polski i z naszymi narodowymi symbolami. Ponadto, słał uśmiechy w stronę publiczności, witał się z fanami stojącymi najbliżej i podawał im rękę, przyjął także kilka prezentów od fanów (m. in.. książkę), w stronę sceny poleciało też kilka kwiatów). Trudno zreszta powiedzieć cokolwiek złego na temat publiczności (a przynajmniej tych 99% z publiczności zebranej na koncercie): oklaskom nie było końca, ludzie wtórowali śpiewem Morrissey’owi, skakali, świetnie się bawili, szaleli. Utwory takie jak „Speedway” i „Suedehead” były głośno odśpiewywane przez fanów. Kolejne piosenki, „I’m Throwing My Arms Around Paris” oraz „World Peace Is None Of Your Business” z najnowszej płyty o tym samym tytule były równie ciepło przyjęte.

653405416_66e04deba8_z

Problem zaczął się właśnie po tym ostatnim utworze: Morrissey chciał zrobić małą przerwę na wygłoszenie jednego ze swoich przemówień na temat spraw, w które się angażuje. Rozpoczął od „Now, I have something to say, if you don’t mind…” na co publika chętnie przytaknęła. No, prawie cała publika. To wtedy zaczęły być słyszalne pojedyncze krzyki, które w końcu zmusiły artystę do przerwania swoich zamiarów. Skwitował to na początku „oh, it’s not funny”, a później „It wasn’t very nice. I’m not going to say anything now”. Jak dokładnie brzmiały obraźliwe słowa rzucone w stronę Morrissey’a – trudno powiedzieć. Było tak głośno, że nawet ludzie stojący w pobliżu nie do końca potrafili rozróżnić, co było wykrzykiwane. Obecnie wersji jest tyle, co osób na koncercie. Mówi się, że artystę zniechęciły słowa „Old Trafford Faggot” ze strony owego „fana”. Inni twierdzą, że słyszeli wyraźnie „Don’t chat, just sing”, czy też „shut up and sing, motherf***er”. Wszyscy natomiast są zgodni co do tego, że wyrywający się z tłumu osobnik nie był kimś, spośród polskiej publiczności, a… rodakiem Morrissey’a, Brytyjczykiem. Cokolwiek to było: na tyle zabolało to muzyka, że ostatni kawałek, „Staircase at the University”, wykonał tyłem do publiczności. I to była pierwsza zapowiedź, że dobra część koncertu bezpowrotnie się skończyła. Po wykonaniu tego utworu Morrissey ani na chwilę nie odwrócił się z powrotem w stronę publiki, tylko zszedł ze sceny.

live-concert-455762_640

Taka reakcja zaskoczyła fanów. Wiadomo, że Morrissey jest osobą, którą łatwo urazić, co niejednokrotnie pokazywał: zdarzało mu się przerwać koncert z powodu rzuconej an scenę plastikowej butelki lub tego, że gdzieś w oddali, z grilla na festiwalu Coachella, poczuł zapach mięsa. Tym razem, oficjalne oświadczenie, jakie zostało wygłoszone przez jego managera jakieś 20 minut po przerwaniu koncertu, to fakt, że artysta został obrażony przez szowinistyczną wypowiedź fana i nie czuł się bezpiecznie na scenie. Przedtem, zaraz po wyjściu muzyka, było kilka prób mających na celu przywołanie Morrissey’a z powrotem na scenę. Obsługa i członkowie zespołu próbowali wyłonić osobę, która wykrzykiwała obraźliwe treści w stronę artysty i zmusić go do opuszczenia imprezy, deklarując, że to jedyna możliwość kontynuacji koncertu. Fani byli na tyle zdeterminowani, że pojawiło się nawet kilku altruistycznych śmiałków, gotowych przyjąć na siebie winę, byleby koncert został dokończony. Kimkolwiek był ten człowiek, w końcu się poddał i wyszedł z klubu.

Fani robili co mogli, żeby przywołać piosenkarza z powrotem na scenę. Śpiewali fragmenty piosenek, skandowali, klaskali, gwizdali, głośno nawoływali „Please come back! We love you!” Jednak nie doczekali się dalszej części koncertu. Jak poinformował manager, Morrissey opuścił klub i był już w drodze na kolejny występ, w Krakowie. Rozczarowanie i rozgoryczenie to chyba najbardziej adekwatne określenia dla tego, jak poczuli się fani. Przecież osoba, która uraziła dumę muzyka, to tylko jeden, nic nie warty przypadek. Właściwie można by zrzucić całą winę właśnie na tego „fana”, ale ego artysty tez było decydujące dla tego, jak zakończył się koncert. Jeśli przychodzi się na, notabene, wcale nie taki tani koncert muzyka, który nie pojawia się zbyt często w naszym kraju, a który znany jest ze swoich humorów i kaprysów, to chyba celem jest wysłuchanie utworów na żywo i obejrzenie występu, a nie obrażanie artysty i prowokowanie go. Samolubne zachowanie jednej osoby zrujnowało zabawę całej reszcie publiczności.

Morrissey 21 Listopada 2014 November Stodoła Warszawa Warsaw Tickets Przerwany Koncert

Z drugiej strony, tego typu ostentacyjna demonstracja swojego niezadowolenia ze strony muzyka była również niesprawiedliwością wobec fanów, którzy na koncert czekali już od dawna, a z pewnością zakup biletu i dojazd do Warszawy dla wielu wiązał się z wieloma wyrzeczeniami. Tymczasem, wszyscy Ci ludzie zostali potraktowani na równi z jednym, prymitywnym osobnikiem. Artysta pokroju Morrissey’a, mający za sobą tyle lat pełnej sukcesów kariery muzycznej nie musi przejmować się komentarzem od nic nie znaczącej osoby. Nie zareagował od razu próbą usunięcia tej osoby z imprezy, nie zawołał od razu ochrony: wolał się obrazić i pokazać, jak bardzo urażona jest jego duma. Jest wielu artystów, którzy na podobna sytuację zareagowaliby zupełnie inaczej: zlekceważyliby to, zwyzywali by „fana” ze sceny, poprosili ochronę o pomoc, zażartowali i kontynuowali występ. Są też artyści, dla których takie zachowanie jest niewybaczalne. Zamiast zachować się ponad to, pokazać tym samym swoją wyższość i dystans, śmiertlenie się obrażą i postawią pod znakiem zapytania nie tylko dalszą część koncertu, ale i kolejne występy w tym kraju. Do tej drugiej grupy należy właśnie Morrissey.

14987858223_c33fb0002f

Nigdy wcześniej nie byłam na tego typu koncercie, gdzie artysta, mówiąc kolokwialnie, „strzela focha”. Słyszałam o wielu podobnych incydentach, i mimo, że Morrissey słynie z wielu kapryśnych zachowań, nie sądziłam, że głupi komentarz ze strony fana zaboli go tak bardzo. Nawet w tym roku gościliśmy u siebie, konkretnie w Dolinie Charlotty, gwiazdę, ośmielę się stwierdzić, nawet większego formatu, również wybredną, jeśli chodzi o występy na żywo. Mowa o Bobie Dylanie. Miałam okazję wtedy stać pod sceną, tuż obok jegomościa, który uparcie, w ciągu trwania całego koncertu, wykrzykiwał irytujące „Bobbyy!!!!!!!!!! Play the guitaaaaarr!!!”. I tak co najmniej ze sto razy: przed, po, i w trakcie utworów. Nie wierzę, żeby do Dylana to nie dotarło, a skoro dostatecznie denerwowało to osoby stojące nawet kilkadziesiąt metrów dalej, tym bardziej musiało to drażnić samego artystę. Czytając o tym, jak trudno było go sprowadzić do Polski na koncert, jakie stawiał wymagania i żądania, można było się spodziewać, że zirytuje sie na tyle mocno, że przerwie koncert. Nie zrobił tego: grał do końca, nadpobudliwego fana zignorował i nawet nie dał po sobie poznać, że w jakiś sposób go to dotknęło. Żądania Morrissey’a wydają się przy tym trochę zawyżone. Nie dotyczyły samego przebiegu koncertu, ale nawet tego, co dzieje się na długo przed. Do stojących w kolejce fanów już na godzinę przed otwarciem drzwi klubu wyszła osoba z ochrony z informacją, że muzyk zażądał całkowitego zakazu palenia nie tylko w obiekcie, ale i wokół, i jesli zobaczy kogoś palącego papierosa, może w ogóle nie wyjść na scenę.

Zbyt nachalna próba wdrażania swojego światopoglądu wśród fanów? Wiadomo, że nie po to przychodzi się na koncert, by prowokować artystę i dać upust swoim negatywnym odczuciom. Szkoda pieniędzy i czasu, i własnych, i prawdziwych fanów. Ludzie oczekujący na koncert żartowali sobie nawet wcześniej w jaki sposób mogliby wywołać niepożądane zachowania u muzyka: przyjść w koszulce The Smiths lub The Cure (Robert Smith i Morrissey szczerze się nienawidzą), wyjąć podczas koncertu kanapkę z mięsem… Pomysłów było sporo, ale tak naprawdę nikt nie spodziewał się, że faktycznie koncert zakończy się według tak fatalnego scenariusza. Fani są świadomi zdania i poglądów Morrissey’a na wiele spraw i światowych problemów. Z jednej strony można uczepić się namolnego i bezwzględnego promowania, czy wręcz narzucania swoich ideologii, z drugiej strony poświęcenie, jakie wkłada on w działanie na rzecz różnych grup, jego determinacja w działaniu oraz wiara w swoje możliwości i wpływ na fanów poprzez sztukę zasługuje na pochwałę.

Wydaje mi się też, że w pierwszej chwili trudno było uwierzyć, że powodem opuszczenia sceny przez Morrissey’a był tak błahy powód jak czyjś idiotyczny komentarz. Z racji na ostatnie oświadczenia ze strony artysty na temat jego choroby, na początku wielu zakładało, że Morrissey po prostu źle się poczuł, musi odsapnąć, zebrać siły, ale zaraz mu się poprawi i wróci. Tym bardziej, że w pierwszych kilku utworach naprawdę sporo z siebie dawał i było widać pełne zaangażowanie. Niestety, publika się przeliczyła. Niezależnie od tego jak bardzo obraźliwy był okrzyk fana w kierunku muzyka, nie można do końca zrozumieć jego zachowania. A zachował się trochę jak diva i drama queen.

W związku z tym: czy warto było przyjść? Wielu z pewnością nie może odżałować wydanych pieniędzy na bilet, dojazd, zmarnowanego czasu na oczekiwanie czegoś, to tak naprawdę w dużej części ich zawiodło. Do tego dochodzi zdziwienie, a często i oburzenie bezwzględnym zachowaniem muzyka, traktującego wszystkich zebranych przez pryzmat jednego idioty. Trudno się dziwić, że wielu zagorzałych fanów Morrissey’a żywi do niego obecnie wielki uraz, który niełatwo będzie im wymazać z pamięci. A jednak… osobiście nie żałuję że przyjechałam. Mam oczywiście żal, że tak, a nie inaczej cała sytuacja się zakończyła, ale gdybym miała wybór, czy jechać raz jeszcze i przeżyć chociaż te pół godziny koncertu, czy zostać w domu, raczej wybrałabym to pierwsze. Pod względem muzycznym Morrissey jest w zdecydowanie dobrej formie, trudno zarzucić mu cokolwiek jeśli chodzi o głos i sposób wykonywania utworów. Nie odcina kuponów od dawnej formacji i starych przebojów, ale wciąż nagrywa nowe albumy, niezmiennie tworzy muzykę na poziomie i pozostaje jedną z barwniejszych postaci muzycznego show-biznesu. Muzyk nie jest z góry w złym humorze, nie wychodzi na scenę z miną „nie jesteście niczego warci, nie chcę grać tego koncertu” – przeciwnie, angażuje się w występ, ma dobry i stały kontakt z fanami, dopóki ktoś go nie sprowokuje, naprawdę jest życzliwy i pozytywnie nastawiony. Jedyny problem w tym, że łatwo go wyprowadzić z równowagi.

Morrissey_crop_tie

Na pociechę fani, którzy uczestniczyli w wyjątkowo krótkim koncercie w warszawskiej „Stodole”, otrzymali w ramach rekompensaty możliwość wejścia na występ Morrissey’a w Krakowie, w Nowej Łaźni, 21 listopada. Ciekawe tylko, czy koncert faktycznie się odbędzie, czy też może artysta jeszcze nie otrząsnął się z negatywnych odczuć i nie zamierza wyjść na scenę? Wydaje się, że po ostatnim wydarzeniu fani nieco zwątpili i zbyt obawiają się zmiennych humorów artysty…

Tytuł „jak NIE zachowywać sie na koncercie” odnosi się więc nie tylko do „fana”, który swoimi okrzykami zniechęcił artystę do kontynuowania koncertu i tym samym zepsuł zabawę wszystkim pozostałym, ale także do samego Morrissey’a, którego reakcja była w tym wypadku zdecydowanie przesadzona. Na pochwałę zasługuje natomiast reszta publiki, która przez cały czas trwania koncertu, a nawet jeszcze te pół godziny później, kiedy wierząc w powrót idola na scenę próbowała go przywołać, zachowywała się wspaniale. I mimo nieprzyjemnego dla nich obrotu spraw i w gruncie rzeczy sporego zawodu, potrafią spojrzeć na to z dystansem, pośmiać się z tego, pożartować, czego dowodem są chociażby grupy na portalach społecznościowych, pozakładane tuż po koncercie i nawiązujące do tego incydentu.

Szkoda, że podobnego dystansu zabrakło podczas koncertu samemu Morrissey’owi…

, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *