Różnie w przeszłości próbowano radzić sobie ze zjawiskiem dualizmu: fizycy stworzyli teorię korpuskuł i fal w odniesieniu do fotonów, świat marvelowskiej fantazji wykreował Spider-Mana, a polscy piłkarze udowodnili, że alkohol i sport… mniejsza o to. Kolejnym, który znalazł się w podobnej sytuacji okazał się Piotr Truchel, rozprawiając się ze swoją naturą w adekwatny do sytuacji sposób – nagrywając solową płytę.
Gro trójmiejskich czytelników zapewne kojarzy zespół Absyntia (a jeśli nie, to zachęcam do rozpoczęcia kojarzenia), skąd wywodzi się Pete True. Klimaty zdecydowanie rockowe, czasem nawet alternatywne i psychodeliczne, lecz nijak związane z najnowszym dzieckiem muzyka, czyli Hell Flower. Tutaj objawia się to swoiste rozdwojenie jaźni, bo o ile w prywatnym życiu działa ono dość zdradliwie, to już w sztuce może być niczym katharsis. Jak zatem sprawa wygląda w tym konkretnym przypadku?
Bardzo dobrze, a momentami nawet wspaniale. Krążek jest z jednej strony zróżnicowany, bo muzycznie wspólnym mianownikiem jest jedynie gitara, lecz z drugiej – bije od niego niezwykła spójność, związana z szatą liryczną. Ups… kolejne rozdwojenie. Ale tak chyba miało być, skoro już we wstępie do tego nawiązałem.
Ale sprawa byłaby dość skomplikowana, jeżeli jedynie o taki podział by chodziło. To, co stoi w tej materii na pierwszym miejscu, to odmienność treści prezentowanych przez Absyntię i Pete’a True. Oba te podmioty różni przed wszystkim tematyka tekstów: ten pierwszy projekt jest dobrym źródłem szeroko pojętych spostrzeżeń dotyczących otaczającego świata, natomiast drugi – prywatnych rozterek, szczęść i nadziei autora. Ale spokojnie – teksty na Hell Flower są na tyle przemyślane, że zjawisko „sugar rainbow” jest tej płycie obce. Dodając do tego fakt obecności w nich języka angielskiego i średnie IQ polskiego społeczeństwa, otrzymujemy dość jednoznaczne wnioski.
A teraz już całkiem serio, to miło słucha się tych tekstów mając w głowie chociażby to, że słowa do utworu „Julya” zostały napisane specjalnie dla wybranki serca Piotra. Więc jak bardzo słodko by nie było, jest to o tyle osobista sprawa, że wkraczanie w ten temat nieco głębiej równałoby się spacerowi po murawie Stadionu Narodowego – mogłoby być grząsko. Poziom cukru jest natomiast świetnie równoważony przez warstwę instrumentalną. A rozstrzał jest dość spory, bo gitara to jedynie preludium do całej gamy zastosowanych gadżetów: wiolonczela, fortepian, djembe czy tamburyno. Paradoksalnie, mimo tak wydawałoby się niemałej dawki ciekawego brzmienia, muzycznie płyta jest utrzymana w bardzo minimalistycznym stylu. Sześć strun w zupełności wystarcza do uzyskania ciekawych dźwięków, a wyżej wymienione zabawki jedynie wzbogacają całość, lecz znacząco nie wpływają na ogólny wydźwięk. Ot – takie wisienki na torcie.
Zawsze dziwnie jest mówić w kategoriach debiutu o kimś, kto istnieje na scenie stosunkowo długo, kto zagrał kilkaset koncertów w Polsce i za granicą oraz wydał parę świetnych płyt. Ale nie da się inaczej, kiedy stoi za tym powiew świeżości, odmienności czy wręcz woni tytułowych kwiatów. Co prawda Piotr nie odkrył tym krążkiem Ameryki i nie wywołał muzycznej rewolucji (tu jest spore pole do popisu dla Absyntii), jednak na swój sposób odcisnął piękno w czymś, co rozumiemy jako szeroko rozumianą muzykę akustyczną. Fajnie, że takie rzeczy powstają właśnie w Trójmieście.